Recenzja filmu

Club Zero (2023)
Jessica Hausner
Mia Wasikowska
Sidse Babett Knudsen

Za mamusię…

Jessica Hausner wciąż nie ściąga nogi gazu, ekranową rzeczywistość buduje na granicy twardej groteski i miękkiego surrealizmu. Ciała bohaterów układa w geometryczne wzory, symetryzuje przestrzeń
Jesteś tym, co jesz. Jesteś pracującą na dwie zmiany fabryką toksyn, automatonem na krawędzi rozpadu ciała i umysłu, królikiem doświadczalnym dla korporacji i Bóg wie, czym jeszcze. Na szczęście – jak przekonuje Pani Novak (Mia Wasikowska) – możesz nie jeść i wciąż być kimś; na przykład wolnym ciałem i świadomym duchem z paszportem do nieskończoności. W pomarańczowej koszulce polo i grubych wełnianych spodniach Novak wygląda w kolorystycznie przytłumionych wnętrzach prywatnej szkoły jak przebiśnieg. Nic dziwnego. Chce zmienić sens konsumpcji, szykuje rewolucję w najbardziej atawistycznym z języków.  



Novak pracuje w szkole od niedawna, pojawia się w niej na zaproszenie samorządu rodzicielskiego i ku uciesze dyrekcji, wykłada tzw. świadomą dietę – coś pomiędzy buddyjską celebracją posiłków (głównie warzyw, ale nie rzucajmy się jeszcze na głęboką wodę) a kursem samokontroli. Ktoś chce wybijać się z trampoliny pod sam sufit, ktoś inny walczy z dyktatem przemysłu żywieniowego, jeszcze ktoś musi poprawić oceny do stypendium; są też tacy, którzy głodzą się w akcie nastoletniej rebelii. Nawet dyrektorka szkoły (Sidse Babett Knudsen) chętnie skorzysta – z opakowania herbatki na porost świadomości szczerzy się do niej Pani Novak. Choć nie jest to wilczy uśmiech, a uduchowionej nauczycielce trudno odmówić szlachetnych intencji, skutki jej kuracji będą opłakane. Otwierające film ostrzeżenie o drastycznych obrazach umartwiania ciała pełni nie tylko funkcję użytkową, ale i artystyczną. To dzięki niemu jesteśmy w stanie prześledzić cały proces manipulacji, której poddawani są uczniowie. Anoreksja is the new black

Powiedzieć, że Jessica Hausner traktuje ten rodzaj mindfulnessowej narracji z sarkazmem, to jak powiedzieć, że Anthony Bourdain poradziłby sobie z pomidorówką. Austriaczka zamieniła już kult maryjny z Lourdes w boski narkotyk, nakręciła film o romantycznych egzaltacjach nad "złymi lekturami", a także ten o kwiatkach –antydepresantach, zamieniających nas w bezwolne, uśmiechnięte zombie. W "Club Zero" wciąż nie ściąga nogi gazu, ekranową rzeczywistość buduje na granicy twardej groteski i miękkiego surrealizmu. Ciała bohaterów układa w geometryczne wzory, symetryzuje przestrzeń wewnątrzkadrową, dialogi każe wygłaszać z mieszanką przesadnej emfazy i apatycznego wyciszenia. Otępiająca zmysły, wykorzystująca elementy chóralne muzyka Markusa Bindera pojawia się w ramach zaskakujących kontrapunktów, a pod względem aktorskim, całość jest fantastyczna. Dzieciaki, z których na specjalne wyróżnienie zasługuje Luke Barker wcielający się niebinarnego tancerza, Freda, łapią tę konwencję w lot. Zaś Wasikowska i będąca klasą dla siebie Knudsen dają popis powściągliwości graniczącej z ostrą neurozą. 



Problem zaczyna się w momencie, gdy w tej komediowo-laboratoryjnej narracji pojawiają się ambicje z innej przegródki. Hausner wyprowadza akcję poza szkołę, a body horror żeni z czymś w rodzaju mieszczańskiej satyry. Opowieść o dzieciakach staje się w równej mierze opowieścią o rodzicach, co prowokuje kłopotliwe pytania o rysunek współczesności oraz psychologiczną wiarygodność międzypokoleniowych konfliktów. Bohaterowie pozostają szczurami w labiryncie, nie wchodzą w żadne interakcje z rówieśnikami, nie charakteryzują ich żadne naturalne potrzeby wieku inicjacji (Hausner wydaje się wręcz ostentacyjnie niezainteresowana seksualnością, burzą hormonów, nudą dojrzewania). Są też impregnowani na technologię i media społecznościowe.  Alegoria wchodzi w naturalny klincz z "tu i "teraz" i niewiele jest scen, w których Hausner wychodzi z tego zderzenia obronną ręką. 

Z perspektywy samego tematu i z racji fabularnego rozdania najważniejsze pozostaje jednak pytanie, czy ten rodzaj szyderstwa nie unieważnia empatii, z którą reżyserka podgląda młodych ludzi. I – nie jest to wielkim zaskoczeniem – w przypadku kina Hausner jest to pytanie retoryczne. Podobnie jak "Lourdes" czy "Szalona miłość", "Club Zero" pozostaje świetnym filmem o tym, jak kulturowa obsesja samorealizacji tworzy zabójcze połączenie z formującą się i powoli dojrzewającą samoświadomością. I cóż, warto zjeść coś po seansie. Dla świętego spokoju.
1 10
Moja ocena:
7
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones